środa, 26 lutego 2014

ROZDZIAŁ XXVIII


Przeczytaj notkę pod rozdziałem, ważne :)

Roxana pov.

Nie mogłam usiedzieć w miejscu, mimo iż nie powinnam zbyt dużo się męczyć. Ledwo usiadłam na niewygodnym, szpitalnym łóżku z nadzieją spoglądając w górę. Niestety wiedziałam, że już nic nie może mi pomóc.. oprócz ewentualnego cudu, który praktycznie nie wchodził w grę. Pozostało mi bezczynne czekanie na rodziców, którzy lada chwila powinni tu wpaść z tonami walizek. Nie potrafię zrozumieć ich zachowania. Ta nagła przeprowadzka.. Justin.. Co z Justinem? W sumie tylko ten temat krążył w mojej głowie od momentu przebudzenia.

Zbliżała się dziesiąta i tak jak podejrzewałam moi rodzice zmierzali w moim kierunku. Mogłam ich zauważyć z mojej sali szpitalnej, która znajdowała się tuż na końcu długiego, wąskiego korytarza.

-Na co ty jeszcze czekasz? –Z oburzeniem wyrzuciła mi mama. Czułam się tak okropnie. Nie chodzi o ból fizyczny, ponieważ było już całkiem dobrze. To moja głowa.. to ona nie mogła już tego wytrzymać. Buntowała się na każdym kroku, kiedy próbowałam się jej sprzeciwić. Chciałam dać „szansę” rodzicom, o ile mogę ich jeszcze tak nazwać. Starają się robić wszystko przeciwko mnie. Nie mam pojęcia jaki mają ku temu powód. Mimo to nie widzę szansy na normalne relacje między nami.

-Nigdzie się nie wybieram. –Emocje wzięły górę i w końcu się sprzeciwiłam.

-Słucham? Taksówka już czeka. Nic nie mów tylko się ubieraj. Czekam przed salą.

-Powtarzam. Nigdzie się nie wybieram.

-John! Chodź tutaj! –Matka zwróciła się do ojca, a na mnie spoglądała jak na ducha. Nigdy nie widziałam takiej reakcji. Na początku poczułam lekki strach, sama nie byłam świadoma tego co właśnie się dzieje, lecz wiedziałam, że jeśli teraz dam im za wygraną będę tego długo żałować.

-Ta dziewczyna mówi, że nigdzie się stąd nie rusza, rozumiesz coś z tego?

-Słucham?! Co ty znowu wymyśliłaś?! –Tym razem to tata zaczął na mnie wrzeszczeć. Czułam się jak samotna, bezradna istota na środku pustyni, która nie ma nikogo. Byłam niczym narzędzie w ich rękach, bezbronne, nie wiedzące kiedy wybuchnie bomba.

Nie wiedziałam co odpowiedzieć. Patrzył na mnie z grozą w oczach. Wiedziałam, że nic mi nie zrobi, tego byłam pewna w stu procentach, nigdy by mnie nie dotknął. Lecz mimo wszystko czułam obawę, obawę przed samotnością. Wiedziałam, że jak stracę Justina, stracę wszystko.. Wszystko co samodzielnie osiągnęłam do tej pory.

-Wiem, wiem dlaczego tak bredzisz. To ten chłopak cię omotał. Nie wierzę, nie wierzę, że dałaś się przegadać kryminaliście. Nie tak cię wychowałem, rozumiesz?! A teraz zbieraj się i wyjeżdżamy!

-Nigdzie nie idę, rozumiesz! Zostawcie mnie w spokoju! Nie zabierajcie mi tego co dla mnie najważniejsze! Mam was   d o s y ć ! Nie możecie tego zrozumieć! Nie zauważyliście nawet kiedy wszyscy się ode mnie odwrócili, straciłam przyjaciółki, szacunek, wszystko. Wtedy pojawił się Justin i on jedyny mnie zrozumiał, a wy traktujecie go jak przestępcę. Owszem, nie jest typem „świętym”, ale potrafi dać mi szczęście, dać mi poczucie bezpieczeństwa, spokój, to czego wy mi poskąpiliście. Nigdy nie zapytaliście czy czegoś potrzebuję..

-Przecież dawaliśmy ci zawsze pieniądze… -Na twarzy mamy zauważyłam pewnego rodzaju skruchę, ale nie chciałam ulec, nie chciałam dać się więcej oszukać.

-Myślicie, że pieniądze wszystko załatwią? Mylicie się. –Najwyraźniej nie mieli już mocnych argumentów, żeby mi odpowiedzieć. Milcząc wpatrywali się we mnie lub w siebie nawzajem. W głębi serca byłam z siebie dumna, że znalazłam w sobie na tyle odwagi by w końcu się im przeciwstawić.

-Yyy.. W czymś przeszkodziłem? –Niepewnym, ale ironicznym głosem przerwał niezręczną ciszę Justin. Uśmiechnęłam się na jego widok, mimo iż w moich oczach znajdowało się kilka łez rozpaczy.

Justin podszedł do mnie, pocałował mnie czule w czoło i przytulił.

-W tej piżamie wyglądasz naprawdę seksownie. –Szepnął mi do ucha. Na jego słowa poczułam jak moja skóra na twarzy robi się ciepła.

-Justin. –Cicho go upomniałam.

-Co? –Zapytał z sarkazmem.

-Nic. –Udałam obrażoną, ale szybko ukazałam swój szczery uśmiech, którego nie mogłam już dłużej tłumić z powodu zobaczenia Justina.

-Roxana, ubieraj się. Mówiłam, że taksówka czeka. –Myślałam, że moje gałki oczne opuszczą twarz. Miałam nadzieję, że przemówiłam do swoich rodziców, lecz najwyraźniej się myliłam.

-Ale… Przecież..

-Dosyć, zbieraj się. –Przynaglił mnie ojciec.

-Nie tak szybko. –Naszą wymianę słów przerwał Justin. –Mogę zapytać, dlaczego nie biorą państwo pod uwagę zdania Rox?

-Czy ty znowu próbujesz nas pouczać? –Poniżająco spojrzała na Justina moja mama.

-Nie. Próbuję państwu uświadomić, że wyrządzacie Rox wielką krzywdę zabierając jej wszystko…

-A tym wszystkim jesteś  n i b y  t y? –Moi rodzice byli coraz bardziej złośliwi. Chciałam wciąć się do rozmowy, ale  Justin mnie wyprzedził.

-Nie, nie tylko ja. Chociaż mam w tym też jakiś udział. –Po tych słowach mrugnął  do mnie okiem. –I myślę, że powinniście dać Rox jakiś wybór.

-Wybór mówisz? Dobrze. Roxana zgadzasz się na taki układ?

-Chyba tak.. –W tym momencie nie byłam pewna czy dobrze robię. Nie mogłam przewidzieć tego co oni wymyślą.

-Zostajesz w mieście, my wyjeżdżamy. Tylko pamiętaj: nie dostajesz ani grosza na swoje utrzymanie. Skoro uważasz się za taką rozsądną i dorosłą powinnaś sobie poradzić. I radzę ci zastanowić się gdzie będziesz mieszkać, bo na nasze stare mieszkanie znalazł się już dobry kupiec. Przykro nam, ale nie możemy tego odwołać.

-Nie możecie mi tego zrobić! Mam iść pod most!?

-Pamiętaj, że zawsze masz wybór. Możesz wyjechać z nami i zostawić tego kryminalistę.

-Jestem tutaj. –Dopomniał się Justin. Spojrzeli na niego pogardliwie, dając mu do zrozumienia żeby się zamknął. Niestety Justin nie jest tego typu człowiekiem, żeby bezczynnie stał i słuchał obelg na swój temat.

-Przepraszam   p a ń s t w a  bardzo. –Dokładnie przeliterował każdy wyraz. –Proszę się zwracać do mnie „pan”, ponieważ jak państwo zauważyli jestem już pełnoletni i nie życzę sobie.

-A więc panie Bieber, o ile dobrze pamiętam. Uprzejmie proszę pańską osobę o opuszczenie tego pomieszczenia. –Ojciec starał się dorównać w złośliwości Justinowi.

-Muszę panu z przykrością oznajmić panie Mayors, że nigdzie się nie wybieram.

-Możecie dać już spokój! –Przerwałam im poirytowana. Nie mogłam wysłuchiwać ich dłuższych docinek. –Może teraz posłuchajcie tego, co ja mam do powiedzenia.. Wyjeżdżam z wami. –Justin spojrzał na mnie pożerającym spojrzeniem.

-Rox.. –Widziałam w jego oczach żal, ból.. ale nie mogłam postąpić inaczej. W innym wypadku wylądowałabym pod mostem, czego najbardziej się obawiałam.

Założyłam spodnie i kurtkę. Justin wyszedł z sali, chyba czekał na korytarzu. Nie dziwię mu się, na pewno nie chciał mnie widzieć. Zostawiam go, zostawiam go samego.

-Idziemy. –Popędziła mnie mama. Wyszliśmy na korytarz, gdzie jak się spodziewałam zobaczyłam załamanego Justina.

-Zaczekajcie. –Podbiegłam do Justina. –Justin, popatrz na mnie. –Delikatnie podniosłam jego głowę kierując ją w moja stronę. –Kocham cię, rozumiesz? I nic tego nie zmieni. Nigdy nie zapomnę ci tego co dla mnie zrobiłeś i jak mi pomogłeś..

-Jak ty to sobie wyobrażasz. Wyjeżdżasz do miasta na drugim końcu kraju i co.. zostawiasz mnie? Sory, ale to nie jest w porządku. –Wtedy wstał i odszedł, najprawdopodobniej w stronę toalety. Z moich oczu wypłynęły łzy. Byłam rozdarta. Nie wiedziałam czy mam za nim pobiec, czy dać sobie spokój, z którym ciągle walczyłam. Wzrok taty przemówił sam za siebie.

-Nie mam pojęcia co widzisz w tym kryminaliście. –Arogancko spojrzał w moim kierunku, kiedy schodziliśmy schodami w dół.

-Przestań tak na niego mówić. –Próbowałam go powstrzymać przed dalszymi oskarżeniami.

-Dlaczego mam przestać, nie oszukuj sama siebie. To bandyta. Mógł w każdej chwili wciągnąć cię do kryminału. Nie zdajesz sobie z tego sprawy?

-Justin nigdy nikomu nie zrobił krzywdy. –Te słowa wypowiedziałam dosyć niepewnie, ponieważ wiedziałam że ma za sobą kilka bójek i kontaktów z policją, mimo to próbowałam przedstawić go w jak najlepszym świetle, przecież nawet najlepszemu człowiekowi zdarza się popełnić błąd.

-Tak ci powiedział? Widzę, że zrobił z ciebie naiwną idiotkę, której da się wcisnął najtańszy fałsz.

-Przesadziłeś! –Wykrzyknęłam mu prosto przed twarzą, na co mama lekko jęknęła. –Jedźcie sobie sami! Nie mam zamiaru spędzić dłużej czasu z ludźmi pozbawionymi jakichkolwiek uczuć. –Zaczęłam błądząco biec schodami w górę. Po moich policzkach spływały gorzkie łzy. Zastanawiałam się czy nie wrócić z powrotem na dół, przeprosić i.. nie. Nie mogłam się teraz poddać. Rozglądając wokół siebie szukałam wzrokiem Justina.. a jeśli nie chce mnie już widzieć, za to że miałam zamiar go zostawić..?

Muszę z nim porozmawiać. Znajdowałam się już na piętrze, na którym widzieliśmy się chwilę wcześniej.

-Przepraszam, nie widziała pani chłopaka, blondyna, karmelowe oczy, był w szarej bluzie. –Zapytałam pierwszej zauważonej pielęgniarki.

-A tak, szedł przed chwilą w tamtym kierunku. –Wskazała palcem następny korytarz. Nie czekając na nic, pobiegłam najszybciej jak potrafiłam. Mijając kolejny zakręt zobaczyłam postać opartą o ścianę, właśnie w szarej bluzie.

-Justin! –Zaczęłam krzyczeć. –Justin! –Wreszcie odwrócił się w moją stronę. Podbiegłam bliżej i rzuciłam mu się na szyję. Jego oczy były smutne, a za razem wesołe, najwyraźniej z powodu, że znów się widzimy.

-Nigdzie nie jadę. –Stanowczo oznajmiłam.

-Kocham cię.. Jesteś dla mnie wszystkim księżniczko.. Nie wyobrażam sobie dnia,  kiedy bym cię stracił.. –Jego słowa doprowadziły mnie do kolejnych łez, tym razem były to łzy szczęścia.

-Dziękuję ci Justin, dziękuję ci za wszystko.. za to, że jesteś.. Tylko teraz.. mam jeden problem. Gdzie się podzieję..

-No tak. Teraz mamy problem.. Ale.. w najgorszym wypadku możesz iść na dworzec.

-Dzięki Justin..

-Ej! Żartuję,  nigdy bym na to nie pozwolił. –Czule się uśmiechnął. –Zamieszkasz u mnie..

-Jak to.. u ciebie..?

-Po prostu. Chodź. –Objął mnie w talii i wyszliśmy na zewnątrz. Usiedliśmy w aucie Justina.

-Justin, nie wiem czy to jest dobry pomysł. Co na to powie twoja mama, siostra, brat..

-Nie przejmuj się tym. –Spojrzałam na niego lekko kręcąc głową. Byłam mu tak cholernie wdzięczna, ze nie potrafię tego opisać.

Na mieście nie było korków, więc dotarliśmy na miejsce po kilku minutach.

-Idziemy. –Musiał mi to powiedzieć, ponieważ nadal nie byłam do tego przekonana, mimo iż wiedziałam, że to mój jedyny ratunek. Nieśmiało ruszyłam przed siebie. Jeszcze nigdy nikogo nie prosiłam.. o mieszkanie..? To nawet trochę dziwnie brzmi.. Justin chwycił za klamkę drzwi, chcąc wejść do środka mieszkania.

-Czekaj. –Zatrzymałam go w ostatnim momencie. –Jesteś tego pewny?

-Rox.. Daj spokój, idziemy. –Wtedy drzwi się otwarły. Weszliśmy do środka.

-Jestem mamo! –Justin dał znać, że już wrócił. I w tym momencie na korytarz przyszła jego mama. Tego momentu obawiałam się najbardziej.

-Mamo, Rox musi zatrzymać się u nas na jakiś czas. Potem wszystko ci wytłumaczę.

-Yyy.. t-akk. –Pattie wyglądała na zmieszaną i nieprzygotowaną na taką wiadomość. Nigdy wcześniej nie czułam takiego zmieszania jak w tej chwili… Wtedy z pokoju wybiegł  brat Justina –Jaxon.

-Mamusiu, kto to? –Zapytał zaciekawiony.

-To… Dziew-czyna Justina.. –Jaxon był małym chłopcem, nic nie rozumiał. Przynajmniej on przyjął tą wiadomość bez emocji.

-A pobawisz się ze mną?

-Yy tak.. –Jaxon pociągnął mnie za rękę do swojego pokoju.

-Justin możesz mi wyjaśnić o co chodzi? –Usłyszałam szept Pattie skierowany do Justina. Najwyraźniej nie byłam tu mile widzianym gościem…


A więc tak: przepraszam, że rozdział pojawił się dopiero teraz i ostatnie rozdziały pojawiały się nieregularnie i rzadko. Za to ten jest dłuższy od poprzednich i mam nadzieję, że się spodoba. Myślę, że nie opuścicie mojego opowiadania i będziecie mnie motywować do pisania dalszych rozdziałów. Jeśli chcecie dowiedzieć kiedy będą dodawane kolejne rozdziały, pytajcie w komentarzach lub na moim tt: https://twitter.com/Juss998 
Mam jeszcze prośbę do każdego o pozostawienie jednego komentarza, nawet krótkiego. Wiem, że przez moje zaniedbanie bloga czytelność spadła i chciałabym zobaczyć kto jeszcze dotrwał i czyta moje opowiadanie :)
Z góry dziękuję!

wtorek, 18 lutego 2014

ROZDZIAŁ XXVII


Justin pov.

Odpowiadałem już  na ostatnie pytania policji. Miałem dosyć tego przesłuchania. Byłem tutaj ponad dwie godziny, a nie zyskałem praktycznie nic tylko to chore uczucie niepewności i.. strachu. Miałem przeczucie, że coś jest nie tak. Dzieje się coś bardzo złego.

-Na razie dziękujemy. Na pewno spotkamy się ponownie panie Bieber. –Nic nie odpowiedziałem. Spojrzałem bezsensownie na policjanta, który po namyśle o co mi chodzi oddał mi mój telefon, który skonfiskował przed przesłuchaniem. Sześć nie odebranych połączeń od Rox. Kurwa. Nie zastanawiając się ani chwili dłużej wybrałem jej kontakt. Niestety zastałem tylko regularny sygnał bez odpowiedzi. Czułem.. czułem to. Coś jest nie tak. I co najgorsze mam wrażenie, że to moja wina. Przez chwilę się wahałem, lecz doszedłem do wniosku, że bez względu na relacje z rodzicami Rox muszę do niej pojechać. Wybiegając schodami w dół wpadłem na przypadkowego człowieka, nie miałem czasu nawet żeby go przeprosić. W sumie.. i tak bym tego nie zrobił.

Nerwowo nacisnąłem pedał gazu i ruszyłem starając się ominąć jakiekolwiek korki. Byłem już niedaleko, kiedy zatrzymało mnie czerwone światło. Niecierpliwie odczekałem kilka sekund po czym kontynuowałem drogę. Zatrzymałem się pod blokiem Rox. Opuściłem samochód kierując się w stronę wejścia. Czułem, że  w powietrzu coś „wisiało”, coś co mogło w każdej chwili eksplodować.

Karetka pogotowia? Mam nadzieję, że to nie ma nic wspólnego z Rox. Nie przywiązałem do niej większej uwagi. Przemierzałem schody, mijając kolejne klatki. Kurwa.

-Proszę się przesunąć. –Powiedział jeden z sanitariuszy wychodzących z domu Rox. Oby nie sprawdził się mój najgorszy scenariusz. Niestety moje nadzieje szybko się ulotniły widząc Rox nieprzytomnie leżącą na lekarskich szpitalnych noszach, panikujących rodziców i spieszących się lekarzy.

-Rox! –Stałem jak wryty, jedyne co zdołałem wypowiedzieć to jej imię. I właśnie w tej chwili zobaczyli mnie jej rodzice.

-Masz jeszcze odwagę tutaj przychodzić? –Z wyrzutem zapytał mnie jej ojciec, z którym miałem już okazję się spotkać. Moje gardło zacisnął jakby jakiś gruby supeł, który uniemożliwiał mi wypowiedzenie jakiegokolwiek słowa.

-To przez ciebie. Rozumiesz? –Równie z pogardą dodała jej matka.

-Ja.. Przepraszam… -Nic innego nie wydostało się przez moje usta.

-Ona próbowała się zabić, rozumiesz?! –W tonie głosu ojca ujawniła się nuta żalu i rozpaczy. Do mojej głowy nie mogły dojść słowa: „próbowała się zabić”, „to twoja wina”..

Nie mogłem dłużej wytrzymać tej presji. Wybiegłem z budynku jak najszybciej udając się do swojego samochodu. Nagle.. chwila zawahania. Jechać za karetką do szpitala? Nie ma mowy, żeby jej rodzice dali mi jakikolwiek dostęp się z nią zobaczyć. Zostawić ją w takiej chwili samą? Ostatni dupek. Nie mogąc się powstrzymać chwyciłem jointa, który od tygodni leżał w schowku samochodu. Przy Rox starałem się  ograniczać. Zaciągnąłem się kilkoma seriami dymu, równocześnie odczuwając wyraźną ulgę, niestety tylko pozorną. Nabrałem jakby większej pewności siebie, zacząłem pokonywać drogę dokładnie tuż za ambulansem. Po kilku minutach byłem już na miejscu. Central Hospital Stanford. Napis widniejący na budynku sprawiał, że chciało mi się wymiotować. Nienawidziłem szpitali. Odczuwałem przez nie dziwną traumę. Nie mogłem spokojnie siedzieć w samochodzie, wiedząc że Rox cierpi i to właśnie być może z mojego powodu. Odczekałem kilka minut, aż całe zamieszanie przed szpitalem z powodu nowo przywiezionego pacjenta minie.

Przemierzając korytarz przed oczami pobłyskiwały mi ludzie ubrani i zielone fartuchy. Poczułem jak coraz bardziej robi mi się niedobrze. Starałem to jednak przezwyciężyć. Dym, który jeszcze gościł w moich płucach połączony z zapachem szpitalnym doprawiał mnie o mdłości. Nie wytrzymałem. Pobiegłem do najbliższej toalety. Wszystko z siebie „wyrzuciłem”. Ogarnęła mnie cholerna ulga.

Wyszedłem ponownie na korytarz.

-Mogę dowiedzieć się gdzie leży przed chwilą przywieziona dziewczyna? –Zapytałem pierwszej lepszej pielęgniarki.

-Jest pan kimś z rodziny?

-Tak. –Skłamałem, ale z ważnego powodu.

-Imię i nazwisko?

-Roxana. Roxana Mayors.

-Następna sala po lewo. A swoją drogą współczuję dziewczynie, jej rodzice twierdzą, że to przez jej chłopaka. Podobno jest jakimś kryminalistą. Naprawdę niesamowite.

-Dziękuję. –Przerwałem. Nie mogłem dłużej słuchać jej pieprzonego gadania. Kryminalista. Kurwa. Nie mogli wymyślić niczego innego. Już ich lubię. Ok, nie jestem ideałem. Może i daleko mi do tego, ale są jakieś granice. Czułem, że tracę nad sobą kontrolę. Bez namysłu rzuciłem się na kosz na śmieci? Trochę oryginalne, ale w pobliżu nie było nic rozsądniejszego. Niestety jakiś doktorek spojrzał na mnie swoim jadowitym wzrokiem. Musiałem grzecznie, jak się wyraził, postawić kosz na miejsce.

Teraz chyba nic nie stawało mi na przeszkodzie, żeby wejść do sali, w której leżała Rox. A jednak. W progu przywitał mnie pożerający wzrok jej rodziców.

-Wyjdź stąd. –Stanowczo wyraził się Mayors.

-Nie. Niby dlaczego? Próbujecie wmówić mi, że to moja wina, ponieważ boicie się obwinić siebie? Rox płakała przez was prawie codziennie, szczególnie wtedy, kiedy wspomnieliście jej o przeprowadzce. Ona potrzebuje stabilności, której nie potraficie jej dać. –Nie wiedziałem, kiedy te słowa przeszły przez moje gardło. Moje źrenice poszerzyły się jeszcze bardziej niż przedtem. To chyba jeszcze wpływ jointa. Inaczej nigdy bym się na to nie odważył.

-Jesteś niepoczytalny. Teraz próbujesz oczyścić się z zarzutów i oczerniasz nas? Chyba nie wiesz z kim masz do czynienia. Już nigdy więcej nie zobaczysz Rox. Obiecuję ci to. –Głos jej matki brzmiał poważnie. Mimo to moje komórki mózgowe nadal dziwnie działały.

-Nie możecie mi tego zabronić.

-Wyjdź. –Spojrzałem na nich po raz ostatni. Zwróciłem się w kierunku drzwi niepewnie przemierzając krótki dystans.

-Zostań.. –Szept znajomego głosu rozszedł się po mojej głowie. Zdezorientowany zwróciłem głowę w stronę leżącej na łóżku Rox.

-Zostań.. –Powtórzyła ponownie. Najwyraźniej była wykończona sądząc po jej tonie głosu. Wtedy „państwo Mayors” z bożej łaski zmierzyli mnie wzrokiem, próbując mnie zniechęcić do podejścia bliżej. Teraz już nic nie miało znaczenia. Stałem tuż obok niej. Czułem jak kamień spada mi z serca widząc ją.. żywą.

-Rox.. Co przyszło ci do głowy..? –Miałem wrażenie, że zaraz się poryczę. Musiałem wytrzymać, chociaż widząc ją w takim stanie nie było łatwo. Fizycznie wyglądała pięknie jak zawsze, a w środku.. moja mała księżniczka.. przeżywała piekło.

-Przepraszam.. Justin.. Po prostu, poczułam się tak cholernie.. nie potrafię tego nazwać.

-Nie masz za co przepraszać, to moja wina.

-Przynajmniej potrafisz przyznać się do błędu. –Od razu wyrzuciła jej matka.

-Możecie dać mu już spokój? To nie jego wina. –Rox próbowała stanąć w mojej obronie, ale nic nie podoła zmienić toku myślenia w ich głowach.

-Nie poznaję cię Rox. –Wyrzuciła znów jej matka. Są strasznie upierdliwi. W niewielkim stopniu potrafię zrozumieć jej czyn. –I pamiętaj, że jutro mamy samolot.

-Chyba nie chcecie wyprowadzić się jutro? Chcecie narazić Rox, kiedy jest w takim stanie?! –Próbowałem do nich przemówić, ale najwyraźniej już nic na nich nie działało.

-Chcesz nas pouczać co jest dobre dla naszej córki? To się grubo mylisz.

-Justin, to nie ma sensu… -Cicho wyszeptała Rox.

-Kocham cię księżniczko..

-Ja ciebie też Justin..

 

Przepraszam, że rozdziału nie było tak długo, ale niestety nie miałam dostępu do internetu ;/
Mam nadzieję, że mimo wszystko rozdział się podobał i nie zostawicie mojego opowiadania :)
Może 15 kom. i następny? XD

środa, 5 lutego 2014

ROZDZIAŁ XXVI


Roxana pov.

Nie mogłam nad sobą zapanować. Czułam tylko chore uczucia krążące po całym moim ciele. I te bezsensowne usprawiedliwienia.. Justin nie jest winny.. Tak bardzo chciałam w to wierzyć. Zatrzymaliśmy się koło domu Justina, zostawiając Jazzy. Nie miałam siły spojrzeć jej w oczy, były zawiedzione.. Chyba jeszcze bardziej niż moje. Spoglądając w nie wpadłabym w jeszcze większą histerię niż do tej pory.

-Nadal nie mogę..

-Przestań! Rozumiesz?! Przestań.. –Przerwałam tacie zanim cokolwiek zdążył powiedzieć. Wiedziałam, że nadal próbował krytykować Justina i mój wybór. Nie miałam najmniejszej ochoty go słuchać.

-Nie zapominaj z kim rozmawiasz moja droga.

-Ja zapominam? Ja? To ty zapamiętaj. Jesteś moim ojcem, powinieneś mnie wspierać, a co robisz? Ściągasz mnie na sam dół tego podłego świata. Tylko tyle możesz mi dać? Naprawdę? Z przykrością, ale ci podziękuję.. –Dziwnie się poczułam kończąc te słowa, ale nie miałam wyboru. Musiałam walczyć o swoje. Jedyną rzeczą jaką posługiwałam się od kilku dni była rozpacz. Smutek. Strach. I to było najgorsze. Nie wiesz, w którym momencie bomba może wybuchnąć. Czy to przeżyjesz czy nie. Ta niepewność była najgorsza, a ładunkiem był Justin. Nie miałam pojęcia co może się stać.

Nie zwróciłam uwagi gdzie się znajdujemy, dopóki samochód nie wjechał na podziemny parking naszego bloku. Pewnie otwarłam drzwi wybiegając ojca, żwawo krocząc naprzód. Udawałam silną. Starałam się pokazać, że potrafię, co w rzeczywistości było marnym kłamstwem. Wiedziałam, że tata przedstawi mamie zaistniałą sytuację, w jeszcze większym wymiarze, niż była w rzeczywistości.

Patrząc kątem oka na podążającego tuż za mną ojca, widziałam w jego oczach pogardę, a jednocześnie zawód..? Żal..? Chyba wszystko w jednym. Postanowiłam to ignorować. Wiedziałam, że to jeszcze nie koniec, lecz na razie odpuszczam..

Ledwo przekraczając próg mieszkania, nie zastanawiając się pobiegłam do swojego pokoju. Mama stała w korytarzu czekając na jakąkolwiek informację. Zatrzasnęłam za sobą drzwi do pokoju. Oparłam się o nie, moje nogi nie wytrzymały ciężaru. Uginały się coraz niżej i niżej.. Spadałam jak moje życie.. Po chwili całe moje ciało poczuło twarde podłoże. Opamiętałam się, co tak naprawdę się stało. Na chwilę straciłam poczucie orientacji.

Usłyszałam zirytowany głos taty, próbujący poinformować mamę o całej sytuacji. Delikatnie uchyliłam drzwi chcąc usłyszeć, co ma jej do powiedzenia.

-Alisha miałaś rację, musimy się stąd natychmiast wyprowadzić.

-A możesz mi powiedzieć, gdzie wy byliście? Co się stało?!

-Ta.. Byliśmy u jej   c h ł o p a k a. –Dokładnie przeliterował ten wyraz.

-Słucham? –Jej głos był pełen oburzenia.

-To nie wszystko. To kryminalista. Na miejscu spotkaliśmy kilka radiowozów policyjnych, karetkę i nie wiadomo co jeszcze. Była jakaś strzelanina, właśnie z udziałem Justina, tak, chyba tak miał na imię. –Słysząc wypowiedź jego imienia jakieś dziwne uczucie ukłuło mnie w serce. Oczy stały się wilgotne, a ciało znów próbowało nad sobą nie panować.

-Justin.. Hmm.. Tak, to ten chłopak, spotkałam go raz. Był tutaj, a raczej próbował spotkać się z Rox. Już wtedy wydawał mi się podejrzany. A jednak.. Moje podejrzenia wydawały się słuszne. –Nie mogłam dłużej ich słuchać. Chciałam wykrzyczeć, że wszystko co mówią jest kłamstwem.. Niestety nie mogłam.. Nie miałam pewności, praktycznie w ogóle nie wiedziałam co zdarzyło się naprawdę. Mimo wszystko zawzięcie ufałam Justinowi.

Próbując się uspokoić, delikatnie wróciłam do pokoju, starając się aby nikt nie zorientował się, że podsłuchiwałam. Ledwo kładąc się na łóżku usłyszałam następne głosy.

-Roxana, zejdź na dół. –Chciałam to zignorować, niestety nie mogłam, ponieważ wołanie powtórzyło się ponownie. Niepewnym krokiem pokonywałam schód za schodem jakby każdy z nich był trudną przeszkodą.

-Usiądź. –Wskazała na kanapę mama. –Po pierwsze chciałam ci powiedzieć, że zawiodłam się na tobie. Myślałam, że posiadasz odrobinę więcej rozsądku. Po drugie, zabraniam ci spotykać się z tym chłopakiem, a po trzecie i tak nie będziesz miała takiej możliwości, ponieważ po jutrze się wyprowadzamy.

-Słucham?! –Wręcz wywrzeszczałam jej prosto przed twarzą.

-Dobrze słyszałaś. A teraz radzę ci iść do swojego pokoju zastanowić się nad swoim zachowaniem i zacząć pakować rzeczy.

-To na pewno nie. –Splunęłam pod nosem.

-Myślę, że się zrozumiałyśmy? –Spojrzałam na nią pogardliwie, chcąc dać jej do zrozumienia, że pożałuje swojej decyzji. Nie miałam siły na dalszą kłótnię, udałam się więc z powrotem na górę.

Co kilka chwil zastanawiałam się, czy nie wybrać numeru Justina i spokojnie z nim porozmawiać, dać mu szansę na wytłumaczenie. Nie zdobyłam się jednak na taką odwagę, bałam się konfrontacji.

Justin pov.

Gdybym tylko mógł nigdy bym do tego nie dopuścił. Powinienem zastanowić się zanim chwyciłem broń. Widząc Rox i Jazzy bałem się o mój dalszy los. Ich bezradne spojrzenia, moja bezsilność szły z sobą w parze. Na szczęście nie musiały na to długo patrzeć. Ojciec Rox, którego dopiero poznałem, a właściwie nie wiem czy można nazwać to poznaniem, zaciągnął je do samochodu. Miałem czas, żeby to przemyśleć. Praktycznie nie byłem do końca świadom tego co się stało. Wiedziałem tylko jedno.. Luke.. Jego już nie ma. Słowo trup krążyło po mojej głowie. Nie wiem tylko co z Rayanem. Widziałem jak skuty w kajdanki wsiada do policyjnego radiowozu.

-Pan Bieber? –Zapytał jakiś policjant spoglądając na moją twarz.

-Tak.

-A więc znowu się spotykamy, tym razem na pana szczęście w charakterze świadka lub o współudział w zabójstwie, to już mniej wesołe. –Kurwa. Ten człowiek nawet po śmierci niesie za sobą problemy.

-Coś jeszcze?

-Tak, pojedzie pan z nami. –Widziałem jak pogardliwie spogląda w moją stronę. Miałem ochotę wpierdolić mu w jego krzywy nos, ale wiedziałem, że mógłbym pogrążyć się jeszcze bardziej. Od niechcenia wstałem i ruszyłem za mężczyzną. Wsiadłem do ich radiowozu i ruszyliśmy najprawdopodobniej na komisariat.

Rox pov.

Kiedy zebrałam w sobie siły nacisnęłam kontakt Justina. Kilka sekund czekałam na odpowiedź i.. nic. Cisza. Tylko tyle odpowiedział mi głuchy sygnał. Nie mam pojęcia co zrobić. Wierzę, że Justin jest niewinny i nie dopuścił się takiego czynu, z drugiej strony ta chora sytuacja z przeprowadzką.. Nie mam na to siły. To wszystko mnie przerosło. W takiej sytuacji zostały mi tylko dwa wyjścia: albo uciec, tylko nie mam pojęcia gdzie, albo..

Znowu zaczęłam ryczeć. Tak cholernie nie potrafiłam nad sobą zapanować, szczególnie w kwestii gdy chodzi o Justina. O przeprowadzce nawet nie chciałam myśleć. Zbyt dużo jak na jeden raz. Pod wpływem impulsu zbiegłam na dół.

-Mamo możesz dać mi tabletki na ból głowy? –Zapytałam. Spojrzała na mnie podejrzliwie i niepewnie podała mi fiolkę z tabletkami. Chwyciłam je do ręki i wróciłam do swojego pokoju.

Położyłam je przed sobą. Spoglądałam na nie przez dłuższą chwilę. Byłam coraz bardziej pewna, że wybiorę drugą opcję wyjścia z tej sytuacji, ucieczka mi nie pomoże, a to..

Wysypałam kilka tabletek na biurko. Nie wiem, czy byłam świadoma swojej decyzji, czy to  tylko ucieczka przed strachem i stresem jaki mnie czeka.. Przez moją głowę przechodziły różne dziwne myśli, między innymi to, że Justin nie byłby zadowolony z mojej decyzji, ale co on mógł wiedzieć..

Kocham go.. Kocham go jak nikogo innego. Tylko on może mi pomóc, niestety w tej chwili nie ma go przy mnie. I to jest największy problem. Może właśnie za chwile zachowam się jak kompletna egoistka, ale nie mogę postąpić inaczej, dłużej nie wytrzymam tej presji.

Niepewnie wzięłam do ręki kilka tabletek. Spojrzałam na nie jeszcze raz. Szybko je przełknęłam popijając szklanką wody. Po kilku sekundach zwiększyłam dawkę biorąc kolejne. Czułam, że zaczyna dziać się coś dziwnego. Nie mam pojęcia dlaczego teraz przyszło mi to do głowy, ale widząc kartkę papieru leżącą na biurku napisałam niezdarnym pismem na niej słowa:

Kocham cię.. Justin.

Wtedy poczułam jak moje ciało bezwładnie opadło na ziemię.

Co się stanie z Rox? Dlaczego tak naprawdę to zrobiła? Wszystko wyjaśni następny rozdział :)
Oceniajcie, komentujcie, piszcie swoje spostrzeżenia :)
II ROZDZIAŁ XD http://lifeofmyfiction.blogspot.com/2014/02/rozdzia-ii.html