Justin pov.
Odpowiadałem
już na ostatnie pytania policji. Miałem
dosyć tego przesłuchania. Byłem tutaj ponad dwie godziny, a nie zyskałem
praktycznie nic tylko to chore uczucie niepewności i.. strachu. Miałem
przeczucie, że coś jest nie tak. Dzieje się coś bardzo złego.
-Na razie
dziękujemy. Na pewno spotkamy się ponownie panie Bieber. –Nic nie odpowiedziałem.
Spojrzałem bezsensownie na policjanta, który po namyśle o co mi chodzi oddał mi
mój telefon, który skonfiskował przed przesłuchaniem. Sześć nie odebranych
połączeń od Rox. Kurwa. Nie zastanawiając się ani chwili dłużej wybrałem jej
kontakt. Niestety zastałem tylko regularny sygnał bez odpowiedzi. Czułem..
czułem to. Coś jest nie tak. I co najgorsze mam wrażenie, że to moja wina.
Przez chwilę się wahałem, lecz doszedłem do wniosku, że bez względu na relacje
z rodzicami Rox muszę do niej pojechać. Wybiegając schodami w dół wpadłem na
przypadkowego człowieka, nie miałem czasu nawet żeby go przeprosić. W sumie.. i
tak bym tego nie zrobił.
Nerwowo
nacisnąłem pedał gazu i ruszyłem starając się ominąć jakiekolwiek korki. Byłem
już niedaleko, kiedy zatrzymało mnie czerwone światło. Niecierpliwie odczekałem
kilka sekund po czym kontynuowałem drogę. Zatrzymałem się pod blokiem Rox.
Opuściłem samochód kierując się w stronę wejścia. Czułem, że w powietrzu coś „wisiało”, coś co mogło w
każdej chwili eksplodować.
Karetka
pogotowia? Mam nadzieję, że to nie ma nic wspólnego z Rox. Nie przywiązałem do
niej większej uwagi. Przemierzałem schody, mijając kolejne klatki. Kurwa.
-Proszę się
przesunąć. –Powiedział jeden z sanitariuszy wychodzących z domu Rox. Oby nie
sprawdził się mój najgorszy scenariusz. Niestety moje nadzieje szybko się
ulotniły widząc Rox nieprzytomnie leżącą na lekarskich szpitalnych noszach,
panikujących rodziców i spieszących się lekarzy.
-Rox! –Stałem
jak wryty, jedyne co zdołałem wypowiedzieć to jej imię. I właśnie w tej chwili
zobaczyli mnie jej rodzice.
-Masz
jeszcze odwagę tutaj przychodzić? –Z wyrzutem zapytał mnie jej ojciec, z którym
miałem już okazję się spotkać. Moje gardło zacisnął jakby jakiś gruby supeł,
który uniemożliwiał mi wypowiedzenie jakiegokolwiek słowa.
-To przez
ciebie. Rozumiesz? –Równie z pogardą dodała jej matka.
-Ja..
Przepraszam… -Nic innego nie wydostało się przez moje usta.
-Ona
próbowała się zabić, rozumiesz?! –W tonie głosu ojca ujawniła się nuta żalu i
rozpaczy. Do mojej głowy nie mogły dojść słowa: „próbowała się zabić”, „to
twoja wina”..
Nie mogłem
dłużej wytrzymać tej presji. Wybiegłem z budynku jak najszybciej udając się do
swojego samochodu. Nagle.. chwila zawahania. Jechać za karetką do szpitala? Nie
ma mowy, żeby jej rodzice dali mi jakikolwiek dostęp się z nią zobaczyć.
Zostawić ją w takiej chwili samą? Ostatni dupek. Nie mogąc się powstrzymać
chwyciłem jointa, który od tygodni leżał w schowku samochodu. Przy Rox starałem
się ograniczać. Zaciągnąłem się kilkoma
seriami dymu, równocześnie odczuwając wyraźną ulgę, niestety tylko pozorną.
Nabrałem jakby większej pewności siebie, zacząłem pokonywać drogę dokładnie tuż
za ambulansem. Po kilku minutach byłem już na miejscu. Central Hospital
Stanford. Napis widniejący na budynku sprawiał, że chciało mi się wymiotować.
Nienawidziłem szpitali. Odczuwałem przez nie dziwną traumę. Nie mogłem
spokojnie siedzieć w samochodzie, wiedząc że Rox cierpi i to właśnie być może z
mojego powodu. Odczekałem kilka minut, aż całe zamieszanie przed szpitalem z
powodu nowo przywiezionego pacjenta minie.
Przemierzając
korytarz przed oczami pobłyskiwały mi ludzie ubrani i zielone fartuchy. Poczułem
jak coraz bardziej robi mi się niedobrze. Starałem to jednak przezwyciężyć.
Dym, który jeszcze gościł w moich płucach połączony z zapachem szpitalnym doprawiał
mnie o mdłości. Nie wytrzymałem. Pobiegłem do najbliższej toalety. Wszystko z
siebie „wyrzuciłem”. Ogarnęła mnie cholerna ulga.
Wyszedłem
ponownie na korytarz.
-Mogę
dowiedzieć się gdzie leży przed chwilą przywieziona dziewczyna? –Zapytałem pierwszej
lepszej pielęgniarki.
-Jest pan
kimś z rodziny?
-Tak. –Skłamałem,
ale z ważnego powodu.
-Imię i
nazwisko?
-Roxana.
Roxana Mayors.
-Następna
sala po lewo. A swoją drogą współczuję dziewczynie, jej rodzice twierdzą, że to
przez jej chłopaka. Podobno jest jakimś kryminalistą. Naprawdę niesamowite.
-Dziękuję. –Przerwałem.
Nie mogłem dłużej słuchać jej pieprzonego gadania. Kryminalista. Kurwa. Nie
mogli wymyślić niczego innego. Już ich lubię. Ok, nie jestem ideałem. Może i
daleko mi do tego, ale są jakieś granice. Czułem, że tracę nad sobą kontrolę.
Bez namysłu rzuciłem się na kosz na śmieci? Trochę oryginalne, ale w pobliżu
nie było nic rozsądniejszego. Niestety jakiś doktorek spojrzał na mnie swoim
jadowitym wzrokiem. Musiałem grzecznie, jak się wyraził, postawić kosz na
miejsce.
Teraz chyba
nic nie stawało mi na przeszkodzie, żeby wejść do sali, w której leżała Rox. A
jednak. W progu przywitał mnie pożerający wzrok jej rodziców.
-Wyjdź stąd.
–Stanowczo wyraził się Mayors.
-Nie. Niby
dlaczego? Próbujecie wmówić mi, że to moja wina, ponieważ boicie się obwinić
siebie? Rox płakała przez was prawie codziennie, szczególnie wtedy, kiedy
wspomnieliście jej o przeprowadzce. Ona potrzebuje stabilności, której nie
potraficie jej dać. –Nie wiedziałem, kiedy te słowa przeszły przez moje gardło.
Moje źrenice poszerzyły się jeszcze bardziej niż przedtem. To chyba jeszcze wpływ
jointa. Inaczej nigdy bym się na to nie odważył.
-Jesteś
niepoczytalny. Teraz próbujesz oczyścić się z zarzutów i oczerniasz nas? Chyba
nie wiesz z kim masz do czynienia. Już nigdy więcej nie zobaczysz Rox. Obiecuję
ci to. –Głos jej matki brzmiał poważnie. Mimo to moje komórki mózgowe nadal
dziwnie działały.
-Nie możecie
mi tego zabronić.
-Wyjdź. –Spojrzałem
na nich po raz ostatni. Zwróciłem się w kierunku drzwi niepewnie przemierzając
krótki dystans.
-Zostań.. –Szept
znajomego głosu rozszedł się po mojej głowie. Zdezorientowany zwróciłem głowę w
stronę leżącej na łóżku Rox.
-Zostań.. –Powtórzyła
ponownie. Najwyraźniej była wykończona sądząc po jej tonie głosu. Wtedy „państwo
Mayors” z bożej łaski zmierzyli mnie wzrokiem, próbując mnie zniechęcić do
podejścia bliżej. Teraz już nic nie miało znaczenia. Stałem tuż obok niej.
Czułem jak kamień spada mi z serca widząc ją.. żywą.
-Rox.. Co
przyszło ci do głowy..? –Miałem wrażenie, że zaraz się poryczę. Musiałem
wytrzymać, chociaż widząc ją w takim stanie nie było łatwo. Fizycznie wyglądała
pięknie jak zawsze, a w środku.. moja mała księżniczka.. przeżywała piekło.
-Przepraszam..
Justin.. Po prostu, poczułam się tak cholernie.. nie potrafię tego nazwać.
-Nie masz za
co przepraszać, to moja wina.
-Przynajmniej
potrafisz przyznać się do błędu. –Od razu wyrzuciła jej matka.
-Możecie dać
mu już spokój? To nie jego wina. –Rox próbowała stanąć w mojej obronie, ale nic
nie podoła zmienić toku myślenia w ich głowach.
-Nie poznaję
cię Rox. –Wyrzuciła znów jej matka. Są strasznie upierdliwi. W niewielkim
stopniu potrafię zrozumieć jej czyn. –I pamiętaj, że jutro mamy samolot.
-Chyba nie
chcecie wyprowadzić się jutro? Chcecie narazić Rox, kiedy jest w takim stanie?!
–Próbowałem do nich przemówić, ale najwyraźniej już nic na nich nie działało.
-Chcesz nas
pouczać co jest dobre dla naszej córki? To się grubo mylisz.
-Justin, to
nie ma sensu… -Cicho wyszeptała Rox.
-Kocham cię
księżniczko..
-Ja ciebie
też Justin..
Przepraszam, że rozdziału nie było tak długo, ale niestety nie miałam dostępu do internetu ;/
Mam nadzieję, że mimo wszystko rozdział się podobał i nie zostawicie mojego opowiadania :)
Może 15 kom. i następny? XD
Świetny. ;3 Czekam na następny <3
OdpowiedzUsuńSuper czekam na nn <3
OdpowiedzUsuńExtra czekam na nn
OdpowiedzUsuńO jezu :o szybko następny :c
OdpowiedzUsuńCudownie piszesz <3