wtorek, 18 lutego 2014

ROZDZIAŁ XXVII


Justin pov.

Odpowiadałem już  na ostatnie pytania policji. Miałem dosyć tego przesłuchania. Byłem tutaj ponad dwie godziny, a nie zyskałem praktycznie nic tylko to chore uczucie niepewności i.. strachu. Miałem przeczucie, że coś jest nie tak. Dzieje się coś bardzo złego.

-Na razie dziękujemy. Na pewno spotkamy się ponownie panie Bieber. –Nic nie odpowiedziałem. Spojrzałem bezsensownie na policjanta, który po namyśle o co mi chodzi oddał mi mój telefon, który skonfiskował przed przesłuchaniem. Sześć nie odebranych połączeń od Rox. Kurwa. Nie zastanawiając się ani chwili dłużej wybrałem jej kontakt. Niestety zastałem tylko regularny sygnał bez odpowiedzi. Czułem.. czułem to. Coś jest nie tak. I co najgorsze mam wrażenie, że to moja wina. Przez chwilę się wahałem, lecz doszedłem do wniosku, że bez względu na relacje z rodzicami Rox muszę do niej pojechać. Wybiegając schodami w dół wpadłem na przypadkowego człowieka, nie miałem czasu nawet żeby go przeprosić. W sumie.. i tak bym tego nie zrobił.

Nerwowo nacisnąłem pedał gazu i ruszyłem starając się ominąć jakiekolwiek korki. Byłem już niedaleko, kiedy zatrzymało mnie czerwone światło. Niecierpliwie odczekałem kilka sekund po czym kontynuowałem drogę. Zatrzymałem się pod blokiem Rox. Opuściłem samochód kierując się w stronę wejścia. Czułem, że  w powietrzu coś „wisiało”, coś co mogło w każdej chwili eksplodować.

Karetka pogotowia? Mam nadzieję, że to nie ma nic wspólnego z Rox. Nie przywiązałem do niej większej uwagi. Przemierzałem schody, mijając kolejne klatki. Kurwa.

-Proszę się przesunąć. –Powiedział jeden z sanitariuszy wychodzących z domu Rox. Oby nie sprawdził się mój najgorszy scenariusz. Niestety moje nadzieje szybko się ulotniły widząc Rox nieprzytomnie leżącą na lekarskich szpitalnych noszach, panikujących rodziców i spieszących się lekarzy.

-Rox! –Stałem jak wryty, jedyne co zdołałem wypowiedzieć to jej imię. I właśnie w tej chwili zobaczyli mnie jej rodzice.

-Masz jeszcze odwagę tutaj przychodzić? –Z wyrzutem zapytał mnie jej ojciec, z którym miałem już okazję się spotkać. Moje gardło zacisnął jakby jakiś gruby supeł, który uniemożliwiał mi wypowiedzenie jakiegokolwiek słowa.

-To przez ciebie. Rozumiesz? –Równie z pogardą dodała jej matka.

-Ja.. Przepraszam… -Nic innego nie wydostało się przez moje usta.

-Ona próbowała się zabić, rozumiesz?! –W tonie głosu ojca ujawniła się nuta żalu i rozpaczy. Do mojej głowy nie mogły dojść słowa: „próbowała się zabić”, „to twoja wina”..

Nie mogłem dłużej wytrzymać tej presji. Wybiegłem z budynku jak najszybciej udając się do swojego samochodu. Nagle.. chwila zawahania. Jechać za karetką do szpitala? Nie ma mowy, żeby jej rodzice dali mi jakikolwiek dostęp się z nią zobaczyć. Zostawić ją w takiej chwili samą? Ostatni dupek. Nie mogąc się powstrzymać chwyciłem jointa, który od tygodni leżał w schowku samochodu. Przy Rox starałem się  ograniczać. Zaciągnąłem się kilkoma seriami dymu, równocześnie odczuwając wyraźną ulgę, niestety tylko pozorną. Nabrałem jakby większej pewności siebie, zacząłem pokonywać drogę dokładnie tuż za ambulansem. Po kilku minutach byłem już na miejscu. Central Hospital Stanford. Napis widniejący na budynku sprawiał, że chciało mi się wymiotować. Nienawidziłem szpitali. Odczuwałem przez nie dziwną traumę. Nie mogłem spokojnie siedzieć w samochodzie, wiedząc że Rox cierpi i to właśnie być może z mojego powodu. Odczekałem kilka minut, aż całe zamieszanie przed szpitalem z powodu nowo przywiezionego pacjenta minie.

Przemierzając korytarz przed oczami pobłyskiwały mi ludzie ubrani i zielone fartuchy. Poczułem jak coraz bardziej robi mi się niedobrze. Starałem to jednak przezwyciężyć. Dym, który jeszcze gościł w moich płucach połączony z zapachem szpitalnym doprawiał mnie o mdłości. Nie wytrzymałem. Pobiegłem do najbliższej toalety. Wszystko z siebie „wyrzuciłem”. Ogarnęła mnie cholerna ulga.

Wyszedłem ponownie na korytarz.

-Mogę dowiedzieć się gdzie leży przed chwilą przywieziona dziewczyna? –Zapytałem pierwszej lepszej pielęgniarki.

-Jest pan kimś z rodziny?

-Tak. –Skłamałem, ale z ważnego powodu.

-Imię i nazwisko?

-Roxana. Roxana Mayors.

-Następna sala po lewo. A swoją drogą współczuję dziewczynie, jej rodzice twierdzą, że to przez jej chłopaka. Podobno jest jakimś kryminalistą. Naprawdę niesamowite.

-Dziękuję. –Przerwałem. Nie mogłem dłużej słuchać jej pieprzonego gadania. Kryminalista. Kurwa. Nie mogli wymyślić niczego innego. Już ich lubię. Ok, nie jestem ideałem. Może i daleko mi do tego, ale są jakieś granice. Czułem, że tracę nad sobą kontrolę. Bez namysłu rzuciłem się na kosz na śmieci? Trochę oryginalne, ale w pobliżu nie było nic rozsądniejszego. Niestety jakiś doktorek spojrzał na mnie swoim jadowitym wzrokiem. Musiałem grzecznie, jak się wyraził, postawić kosz na miejsce.

Teraz chyba nic nie stawało mi na przeszkodzie, żeby wejść do sali, w której leżała Rox. A jednak. W progu przywitał mnie pożerający wzrok jej rodziców.

-Wyjdź stąd. –Stanowczo wyraził się Mayors.

-Nie. Niby dlaczego? Próbujecie wmówić mi, że to moja wina, ponieważ boicie się obwinić siebie? Rox płakała przez was prawie codziennie, szczególnie wtedy, kiedy wspomnieliście jej o przeprowadzce. Ona potrzebuje stabilności, której nie potraficie jej dać. –Nie wiedziałem, kiedy te słowa przeszły przez moje gardło. Moje źrenice poszerzyły się jeszcze bardziej niż przedtem. To chyba jeszcze wpływ jointa. Inaczej nigdy bym się na to nie odważył.

-Jesteś niepoczytalny. Teraz próbujesz oczyścić się z zarzutów i oczerniasz nas? Chyba nie wiesz z kim masz do czynienia. Już nigdy więcej nie zobaczysz Rox. Obiecuję ci to. –Głos jej matki brzmiał poważnie. Mimo to moje komórki mózgowe nadal dziwnie działały.

-Nie możecie mi tego zabronić.

-Wyjdź. –Spojrzałem na nich po raz ostatni. Zwróciłem się w kierunku drzwi niepewnie przemierzając krótki dystans.

-Zostań.. –Szept znajomego głosu rozszedł się po mojej głowie. Zdezorientowany zwróciłem głowę w stronę leżącej na łóżku Rox.

-Zostań.. –Powtórzyła ponownie. Najwyraźniej była wykończona sądząc po jej tonie głosu. Wtedy „państwo Mayors” z bożej łaski zmierzyli mnie wzrokiem, próbując mnie zniechęcić do podejścia bliżej. Teraz już nic nie miało znaczenia. Stałem tuż obok niej. Czułem jak kamień spada mi z serca widząc ją.. żywą.

-Rox.. Co przyszło ci do głowy..? –Miałem wrażenie, że zaraz się poryczę. Musiałem wytrzymać, chociaż widząc ją w takim stanie nie było łatwo. Fizycznie wyglądała pięknie jak zawsze, a w środku.. moja mała księżniczka.. przeżywała piekło.

-Przepraszam.. Justin.. Po prostu, poczułam się tak cholernie.. nie potrafię tego nazwać.

-Nie masz za co przepraszać, to moja wina.

-Przynajmniej potrafisz przyznać się do błędu. –Od razu wyrzuciła jej matka.

-Możecie dać mu już spokój? To nie jego wina. –Rox próbowała stanąć w mojej obronie, ale nic nie podoła zmienić toku myślenia w ich głowach.

-Nie poznaję cię Rox. –Wyrzuciła znów jej matka. Są strasznie upierdliwi. W niewielkim stopniu potrafię zrozumieć jej czyn. –I pamiętaj, że jutro mamy samolot.

-Chyba nie chcecie wyprowadzić się jutro? Chcecie narazić Rox, kiedy jest w takim stanie?! –Próbowałem do nich przemówić, ale najwyraźniej już nic na nich nie działało.

-Chcesz nas pouczać co jest dobre dla naszej córki? To się grubo mylisz.

-Justin, to nie ma sensu… -Cicho wyszeptała Rox.

-Kocham cię księżniczko..

-Ja ciebie też Justin..

 

Przepraszam, że rozdziału nie było tak długo, ale niestety nie miałam dostępu do internetu ;/
Mam nadzieję, że mimo wszystko rozdział się podobał i nie zostawicie mojego opowiadania :)
Może 15 kom. i następny? XD

4 komentarze: